Cześć~
Oszczędzę sobie pół strony przeprosin... Cóóóż, właśnie skończyłam dziewiątą część. Nie bądźcie zawiedzeni, że coś mogło się potoczyć nie tak, jak trzeba. Sama zgubiłam rachubę w Zjawiskowych dniach, za co wczoraj siebie przeklinałam ._. Jednak szybciutko coś wymyśliłam i już wiem, jak dalej ułożyć fabułę :3 Trochę pozmieniam moje zamiary, ale efekt będzie taki sam.
Od razu też mówię, że Zjawisko będzie miało jeszcze trzy, może cztery rozdziały.
Po tym zaczynam Aoihę, bardzo minipartówkę, bo ilość partów będzie liczyła... dwa? Trzy? Coś takiego.
A następnie... jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wymyślę :3
Komentarzy oczekuję 10, jak zwykle, a na chwilę obecną życzę miłego czytania ♥
______________________________________________________
[DZIEŃ CZTERNASTY]
Następnego poranka otworzyłem oczy, uświadamiając sobie ostatni dzień obijania się bez żadnych wyrzutów sumienia. Słońce nieprzyjemnie wdzierało się do mojej sypialni, gdyż rolety były niezasłonięte. Złapałem się za głowę. Nie miałem gorączki, kataru, ani drgawek. Jedyne, co mi doskwierało, to tępy ból w skroniach. Jednak stawiałem na to, że po jakimś czasie powinno mi przejść.
Doskonale pamiętałem to, że Takanori podał mi wczoraj jakieś lekarstwo. Wyleczył mnie. Byłem mu za to cholernie wdzięczny.
Przetarłem oczy, by jakoś zapanować nad jasnością panującą w pokoju, do czasu, dopóki nie zasłoniłem rolet. Potem poszedłem do łazienki, by wykonać poranną toaletę po męczącej nocy.
Przebrany w strój codzienny postanowiłem zrobić sobie porządne śniadanie, jakiego nie jadłem od dość dawna. Niestety, zauważyłem, że lodówka jest pusta. Gdzieś na dnie majaczył tylko kartonik z jogurtem truskawkowym. Jak się po chwili okazało, opakowanie było do połowy opróżnione, a termin spożycia zawartości minął już dawno... Postanowiłem pójść do sklepu. Zabrałem ze sobą portfel, po czym narzuciłem na siebie bluzę. Mimo słońca, na zewnątrz było chłodno. Zapewne ochłodziło się tak po wczorajszej ulewie.
Kiedy chciałem wyjść, nagle ktoś zapukał do drzwi. Pani Fukuda...? Jednak gdy otworzyłem, przede mną stał Kouyou.
- Hej. Jak tam ostatni dzień wakacji? – przywitał się z uśmiechem.
- Cześć. Kiepsko.
- Wybierasz się gdzieś? - zmienił temat, spoglądając na mnie i zauważając moją pełną gotowość do wyjścia z domu.
- Do sklepu.
- Żartujesz? Przecież wczoraj, kiedy do mnie dzwoniłeś, miałeś gorączkę... - odparł lekko zdezorientowany, wpychając się do środka. Przy okazji wepchnął także mnie, bardziej wgłąb korytarza.
-Już jestem zdrowy. Wszystko w porządku – pociągnąłem nosem udowadniając mu, że nie mam kataru. - Widzisz?
- Okłamywać to ja, a nie mnie – spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Oj, Kouyou! Daj mi spokój, chcę zrobić zakupy!
- Okej, ale wytłumacz mi jak przez pigułkę aspiryny można z dnia na dzień wyzdrowieć?
- Można – odparłem już nieco spokojniej. - Ale ty tego nie zrozumiesz – fuknąłem.
- Sugerujesz, że jestem aż tak głupi?
- Sugeruję, że w pewne rzeczy i tak mi nie uwierzysz.
- Spróbuj.
- Hm, dostałem pewne lekarstwo, które mnie ozdrowiło. Przyniósł mi je...
- Dobra, skończ i wracaj do łóżka.
- Widzisz? Nawet nie chcesz mnie wysłuchać!
- Przez tę gorączkę w ogóle nie myślisz i w dodatku masz jakieś zwidy. To ci się tylko przyśniło, uwierz mi. Krasnoludki nie istnieją – zaśmiał się, a jego śmiech tak mnie wkurzył, że miałem ochotę wykopać go za drzwi.
- Kouyou! Przeginasz - warknąłem. - Idę do sklepu.
- Pójdę tam za ciebie – rzekł, ścierając łzę spod oka.
- Nie wiesz, co chcę kupić.
- Powiesz mi.
- Nie powiem. Rozgość się, ja zaraz wrócę.
- Uparty jesteś!
- Wiem. Zaraz będę – odparłem, w końcu opuszczając mieszkanie.
Niebo było bladoszare, a powietrze zupełnie nieadekwatne do letniego. Było chłodno. Wszystko wskazywało na to, że znów zacznie padać. Jak nie teraz, to trochę później. Jednak mimo wszystko nie chciałem, by znów złapał mnie deszcz. Musiałem się pospieszyć, jeśli ponownie nie chciałem być chory.
Będąc w supermarkecie wrzucałem do koszyka produkty, na które aktualnie miałem ochotę. Zakupiłem też trochę słodyczy. Kiedy na nie zerknąłem, od razu pomyślałem o Takanorim.
Taka bez wątpienia wypełnił pustkę w moim życiu. Pojawił się w idealnym momencie, kiedy to powoli zacząłem we wszystko wątpić. Jednak z czasem, w przeciągu ostatnich dni zjawa stała się dla mnie kimś więcej, niż tylko stróżem, przyjacielem... Czy można zakochać się w kimś, kto istnieje tylko pozornie? Czy ja mógłbym zakochać się w...
Potrząsnąłem głową, odganiając myśli schodzące na zdecydowanie zły tor. Poszedłem do kasy, zapłaciłem za wszystko i zapakowałem żywność w ekologiczne, papierowe torby. Z posępną miną wróciłem do domu.
*
Nacisnąłem łokciem klamkę, gdyż obie ręce miałem zajęte ciężkimi torbami.
- Kou, mógłbyś mi pomóc? - krzyknąłem do chłopaka, który siedział w salonie, oglądając telewizję. Zatrzasnąłem drzwi nogą, zostawiając na nich błotnisty ślad od podeszwy buta.
- Idę, idę. Matko, ile ty tego nakupiłeś...? - jęknął, zabierając ode mnie jedną z toreb. Na jego niefart – tę cięższą.
- Trochę – skwitowałem, odstawiając swój pakunek na ziemię, by zdjąć buty. - Chcesz coś do picia? - zapytałem, widząc, że Kou wcale się nie rozgościł, jak mu poleciłem. Przy okazji rozpakowałem zakupy.
- Jasne, chętnie.
- To nastaw wodę.
- Ty proponujesz, ja robię. Wielkie dzięki! – odparł oburzony, nalewając wodę do czajnika.
- Nie ma sprawy – uśmiechnąłem się zadziornie.
*
Po zrobieniu śniadania w postaci kanapek, razem z kubkami herbaty przeszliśmy do mojej sypialni. Położyłem się do łóżka, konsumując posiłek. Musiałem ulec Takashimie, bo nie dałby mi żyć...
- Przepraszam za wczoraj – bąknął, przystawiając kubek do ust.
- Przecież nie masz za co przepraszać... - odparłem nieco zdziwiony. - To nie twoja wina, że przemokłem.
- Chciałeś zostać w domu. Nie powinienem był nalegać... Przeze mnie się rozchorowałeś i mógłbyś nie pójść jutro na rozpoczęcie.
- Kouyou, psiamać, daj spokój! Po pierwsze: nie rozchorowałem się przez ciebie, tylko przez nieszczęsną pogodę. Po drugie... Przecież jestem zdrowy. Przestań się w końcu obwiniać.
- Ale... - wypowiedź wyższego przerwał dzwonek jego telefonu.
- Odbierz.
- Uh... - westchnął, odbierając. - Tak? Teraz nie mogę, przecież mówiłem ci, że idę do Akiry. Wieczorem... Tak, na pewno. Mhm, ja ciebie też. Pa – rozłączył się. Z ostatnich słów wywnioskowałem, że był to Yuu.
- Yuu dzwonił – poinformował mnie. Zgadłem.
- Co chciał?
- Chciał wyciągnąć mnie na zakupy... - dopił herbatę.
- Nie rozumiem... Co tu jeszcze robisz?
- Siedzę z tobą – mruknął, odstawiając kubek na stolik.
- Przecież dam sobie radę. Nie potrzebuję twojego matkowania. Zmykaj.
- Akira...
- Bo cię stąd wywalę siłą, czego wcale bym nie chciał.
- A-ale...
- Kouyou...! - warknąłem.
- Dobra, już, już! Nie bij! - Kou wstał, znów wyjmując telefon z kieszeni. Wybrał jakiś numer, wykonując telefon.
- Mam nadzieję, że to do Yuu – rudowłosy kiwnął głową.
- Yuu? Jednak... - spojrzał na mnie, zacinając się. - Jednak mogę iść... Mhm, będę u ciebie za jakieś dwadzieścia minut. Do zobaczenia – rozłączył się, przechodząc do korytarza. Poszedłem za nim, by ewentualnie zamknąć drzwi wejściowe. Chłopak nałożył buty i odwrócił się do mnie przodem.
- Kuruj się. Proszę, nie lekceważ zdrowia... - popatrzył na mnie z góry, wykrzywiając usta w lekkim grymasie.
- Jak tylko pójdziesz, wracam do łóżka – przewróciłem oczami. - Idź już, bo się spóźnisz – poklepałem go po ramieniu.
- Dobra... Jutro zajdę po ciebie z Yuu. Razem pójdziemy na rozpoczęcie.
- Na którą mamy?
- Na dziewiątą.
- Dobrze. Będę gotowy.
- No, to cześć – machnął ręką i wyszedł, znów czyniąc moje mieszkanie pustym i cichym. Takim jakie lubię. A może takim, jakiego powoli zaczynałem nienawidzić?
Wróciłem do swojego pokoju, w którym panował półmrok. Zabrałem z talerza ostatnią kanapkę, zjadłem ją i postanowiłem przyszykować rzeczy na jutrzejszy dzień.
Po jakimś czasie usłyszałem ciche, jakby nieśmiałe pukanie. Byłem święcie przekonany, ze to Kouyou. Albo czegoś zapomniał, albo zamiast iść na zakupy, zaciągnął tu Yuu. Przysięgam, że jeśli to prawda, to coś mu zrobię, wcale go nie oszczędzając.
Otworzyłem bez pytania, kto puka.
- Cześć... - usłyszałem nieśmiałe powitanie i uroczy uśmiech, ukazujący dołki w policzkach.
- Yutaka...? Skąd ty...
- Kouyou dał mi twój adres. Powiedział, ze ciągle siedzisz sam i że przyda ci się jakieś towarzystwo na dziś.
- Jasne... - mruknąłem.
- A jak się czujesz? Kou wspominał też, że jesteś chory.
- Nogi mu kiedyś powyrywam...! Nie jestem chory. Uroił to sobie - odparłem zły.
- Daj spokój. Chyba dobrze, że się o ciebie martwi...?
- Bardzo... - sarknąłem.
- Gdybym był na jego miejscu, też bym się o ciebie martwił... - spojrzał mi prosto w oczy, po chwili taksując mnie od stóp do głów. Coś czułem, że ten uroczy uśmiech był tylko przykrywką dla jego prawdziwego charakteru. Dziwnie odebrałem ten gest. Albo faktycznie mam gorączkę...
- Wybacz. Wejdź, proszę - cofnąłem się kilka kroków w tył, zapraszając chłopaka do środka. - Napijesz się czegoś? - zapytałem, uświadamiając sobie, że mogłem pójść na hotelarstwo, gdyż proponowanie czegoś do picia miałem mistrzowsko wyuczone.
- Nie, dzięki. Wolałbym... jakoś cię poznać.
- Jak chcesz – odparłem mało entuzjastycznie. Przeszliśmy do salonu. Yutaka zajął kanapę, a ja fotel.
- Mieszkasz sam?
- Mieszkam sam.
- Dlaczego...?
- Rodzice zginęli w wypadku, gdy byłem mały. Potem umarła babcia... Tak się złożyło...
- Przepraszam... Nie wiedziałem... - spuścił głowę w akcie skruchy. - Przykro mi.
- Nie potrzebuję współczucia. Nauczyłem się z tym żyć.
- Lubisz samotność?
- Lubię? Raczej się przyzwyczaiłem... Po prostu. A ty? Chodzisz do szkoły, do której chodzę razem z Yuu i Kou?
- Nie... - zaśmiał się. - Niedawno się tu przeprowadziłem. Wcześniej mieszkałem w centrum Tokio.
- Żałujesz?
- Przeprowadzki? Trochę. Jednak przywykłem do Tokijskich okolic, ulic, gwaru, a przede wszystkim do mojej szkoły.
- ...I znajomych? - w jego pewności doszukałem się czegoś z miastowego uporu.
- Nie, znajomych akurat nie posiadałem. Zazdroszczę ci, że przyjaźnisz się z kimś takim, jak Kouyou i Yuu.
- Uhm - uśmiechnąłem się pod nosem.
- A może nie mówię prawdy?
- Oczywiście, że mówisz.
- Kłamiesz. Przecież na pierwszy rzut oka widać, że uwielbiasz być sam.
- Co ty możesz wiedzieć? Nie znasz mnie, ani tym bardziej mojej sytuacji, więc proszę, byś się nie wtrącał.
- Bo co? Bo ktoś stwierdził fakty?
- Okej, lubię być sam. Co w związku z tym?
- Będziesz żałował. Będziesz tego bardzo żałował... - odparł, wstając.
- Yutaka, nie wiem o co ci chodzi...
- Nie wiesz? -podszedł do mnie, wpijając się w moje usta. Przez chwilę mnie zamurowało, więc ani nie oddałem nagłego pocałunku, ani też nie odepchnąłem ciemnowłosego od siebie. - O to chodzi. Będziesz musiał polubić przebywanie z kimś. Będziesz musiał... - i wyszedł. Tak po prostu nałożył buty, wychodząc z mieszkania, zostawiając mnie samego w totalnym oszołomieniu. Siedziałem skołowany, nie wiedząc, co o tym myśleć. Co on sobie wyobraża...? I skąd wiedział, że wolę... Obiecuję, że kiedyś urwę tej rudej bestii nie tylko nogi, ale i głowę!
Wkurzony chodziłem po mieszkaniu, dopóki mi się to nie znudziło. Przecież... Przecież nawet go nie znam! Nic o nim nie wiem, poza tym, że mieszkał w Tokio i jest cholernym dupkiem... Po kolejne... Przecież nic do niego nie czuję... A po trzecie... Kocham kogoś innego...
Zrezygnowany usiadłem na brzegu łóżka, po chwili kładąc głowę na poduszce. Zamknąłem oczy. Najzwyczajniej w świecie odpłynąłem.
*
Obudziłem się, gdy było już ciemno. Miałem zły sen, więc postanowiłem ponownie nie zasypiać. Nagle po mieszkaniu rozległ się cichy śpiew. Rozejrzałem się nerwowo dookoła.
- Jest tu ktoś? - zapytałem.
- Dobry wieczór – w progu sypialni pojawił się Takanori, uśmiechając się pięknie. Jak zwykle.
- Taka! - wstałem, podbiegając do chłopaka. Przytuliłem go mocno do siebie.
- Udusisz mnie! - zaśmiał się, mierzwiąc mi włosy. - Miałeś koszmar - stwierdził. - Dlatego przyszedłem wcześniej.
- To nic takiego. Cieszę się, że jesteś.
- Ja też się cieszę, że w końcu jesteś przytomny. Jak się czujesz? - odkleiłem się od drobnego ciałka.
- Dobrze. Nie wiem, jak ci dziękować... - mruknąłem speszony. - Chodź – złapałem zjawę za delikatną dłoń, ciągnąc za sobą na łóżko. - Siadaj.
- Co ty kombinujesz? - zaśmiał się.
- Nic. Mam tylko pytanie. Jedno...
- Tak?
- Czy zwykły śmiertelnik może zakochać się w kimś, kto... nie istnieje? - zapytałem. Takanori chyba załapał o co mi chodziło, bo spuścił głowę, robiąc zmartwioną minę.
- Akira, nie pytaj mnie o to... - posmutniał, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zaczął nerwowo stukać jednym palcem wskazującym o drugi.
- Dlaczego...?
- Proszę cię... - spojrzał mi w oczy.
- Taka...
- Żeby mi to było ostatni raz... – rzekł z powagą wymalowaną w jego ciemnych tęczówkach.
- Ja przecież nic ta... - nie dokończyłem, bo szatyn położył mi na ustach palec.
- Nic nie mów – podsunął się bliżej mnie, oplatając ramionami w pasie. Przytulił się do mnie tak, że musiałem się położyć, w dość dziwacznej pozycji. Nogi zwisały mi swobodnie z łóżka. Objąłem chłopaka, gładząc po włosach.
- Dlaczego tak zareagowałeś...?
- Nie pytaj... - zbył mnie. - Przytul mnie mocniej. I nic nie mów... - zrobiłem, jak prosił.
Nie odzywając się, zamknąłem go w swoich ramionach tak mocno, jak potrafiłem, a ze strony młodszego usłyszałem cichy szloch.
- Taka...
- Nie mów... - zamilkłem na resztę wieczoru. Tak, jak mnie prosił. Uspokajałem go tylko, lecz ledwo słyszalnie. Nie miałem pojęcia, dlaczego się rozpłakał. Cierpi... Mimo wszystko, Takanori cierpi... I nie mam pojęcia, co jest powodem jego cierpienia. Dowiem się. Za bardzo mi na nim zależy.
Za bardzo...