Witajcie~
Oto i ostatnia część tejże serii. Przykro mi się z nią rozstawać, ale jednocześnie jestem świadoma tego, że nie dałabym rady dłużej jej ciągnąć. Mimo wszystko - jestem w miarę zadowolona.
Cóż, pozostaje mi podziękować za to, że dzielnie przebrnęliście przez opowiadanie razem ze mną. Mam nadzieję, że Wam się podobało.
Dziękuję też za ponad 60 tysięcy (!) wejść. To ogromny zaszczyt. Jestem z Was dumna (*´▽`*)
Mam nadzieję, że końcówka nie jest zbytnio rozczarowująca. Miało być inaczej, ale po Waszych licznych namowach... Neh, sami się przekonajcie!
Miłej lektury~
_________________________________________________________
Godzina jedenasta zero trzy. Postanawiam rozpocząć właściwą część dnia we właściwy sposób. Na zewnątrz pada. Balkon jest zalewany deszczówką. Nawet niebo wylewa dziś swój żal z potrojoną mocą. Adekwatnie do mojego cierpienia.
Przyrządzam ulubioną kawę. Z parującym napojem wychodzę na zewnątrz, na boso. Deszcz wita mnie dużymi, wszędzie spadającymi kroplami. Na twarz, ubrania i nogi. Z czasem jednak materiał wchłania wodę, a ubrania robią się ciężkie. Mam ochotę się ich pozbyć. Ciążą one na mnie, niczym żal w sercu do samego siebie. Żal za nieuwagę. Za to, że pozwoliłem Yuu tak po prostu ode mnie odejść. Za to, że nie dałem mu żadnych powodów, by został…
Deszcz w zmowie z silnym wiatrem bezlitośnie traktuje moje ciało, nie pozostawiając na głowie suchego włosa, ani też suchego fragmentu ubrania, czy skóry. Częściowo opróżniony kubek z kawą napełnia z powrotem. Siadam na mokrej posadzce, gdyż i tak nie robi mi to różnicy. Piję kawę, łaknąc smutku i cierpienia. Cieknące ciurkiem łzy rozmywa deszcz. One również wpadają do kubka. Odstawiam wciąż napełniające się naczynie na ziemię i łapię się za ramiona, gdyż jest mi niesamowicie zimno.
Przypominam sobie, jak Yuu odciągał mnie od głupich pomysłów wychodzenia na balkon, gdy padało i było zimno.
Odchylam głowę do tyłu, nie mogąc pogodzić się z myślą, że wszystko wróci do poprzedniego stanu rzeczy.
*
Zziębnięty i przemoczony biorę z szafy nowy komplet ubrań. Szybko się przebieram, uprzednio wycierając ciało pachnącym ręcznikiem. Z niedokładnie osuszonych włosów skapują małe kropelki deszczówki. Pociągam nosem i rzucam się na łóżko, nakrywając się kołdrą aż po głowę. Trzęsę się z zimna, karcąc w myślach za swoją bezgraniczną głupotę. Trzęsąc się z zimna, kicham głośno. Widzę tylko jedno wyjście z tej sytuacji…
Opatulam się ciepłą kołdrą i idę do kuchni. Otwieram tam wszystkie szafki, szukając małej, brązowej ampułki ze zbawiennymi pigułkami. W końcu odnajduję ją tuż obok pojemnika z herbatą. Wysypuję dwie tabletki na dłoń, chwilę się im przyglądając. Tabletki, jak tabletki. Małe, nieco owalne, z wyrytą nań nazwą. Chwilę się waham.
Przypominam sobie, jak ciemnowłosy niemal je we mnie wmuszał. Decyduję się jednak na połknięcie ich.
Kiedy robię się coraz bardziej senny, wracam do łóżka, szczelnie okrywając się pierzyną. Zerkam jeszcze na zegarek, ukradkiem wyłapując godzinę dwunastą. Zamykam oczy. Po jakimś czasie zapadam w głęboki sen.
Byłbyś ze mnie dumny, Yuu.
*
Budzę się, kiedy za oknami jest już ciemno. Spałem dziewięć godzin. Elektroniczny zegarek wskazuje kilka minut po godzinie dwudziestej pierwszej. Przeciągam się, a po moich plecach nagle przemykają dreszcze. Wygląda na to, że siły wyższe ukarały moje wczorajsze czyny.
Kiedy podnoszę się z łóżka, mam zawroty głowy. Zapalam małą lampkę i idę do kuchni.
Przypominam sobie wieczory, podczas których jadłem z Yuu kolację.
Zaglądam do lodówki, wyjmując z niej gotowy zestaw sushi. Wyjmuję z niego pałeczki, zasiadam na sofie, życzę sobie samemu smacznego i zajadam się małymi porcjami gotowego dania. Po skończonym posiłku wyrzucam tackę do kosza i przygotowuję gorącą herbatę.
Byłbyś ze mnie dumny, Yuu.
*
Leżąc na łóżku, nerwowo zerkam w stronę paczki papierosów. Zagryzam wargę, po chwili jednak przegrywając z nałogiem. Już chwilę później zaciągam się nikotynowym wyrobem, co jakiś czas strącając popiół do doniczki, w której znajduje się uschnięta roślina. Rozluźniam się, a chaos w mojej głowie powoli maleje. Uświadamiam sobie, że jest już środek nocy. Patrzę w niebo, na małe, świecące punkciki.
Przypominam sobie, jak dobrze mi było, kiedy oglądałem gwiazdy w ramionach Yuu. Wszystkie nagle tracą swój urok i świecą znacznie słabiej, niż dotychczas.
Kończę papierosa, który zaczyna parzyć w usta. Gaszę go na nadgarstku, już nie czując charakterystycznego bólu, który stał się obojętny. Wyrzucam filtr do popielniczki, nawet nie podnosząc głowy. Wdycham powietrze zainfekowane resztkami nikotynowego dymu. Postanawiam uchylić okno, po chwili wracając do poprzedniej pozycji. Zamykam oczy, chłód nocy otula moje chude ciało, a ja nagle zapadam w sen.
*
Kiedy się budzę, jest jeszcze ciemno. Czwarta rano. Po moich policzkach spływają łzy. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy to, co zdarzyło się przed chwilą było prawdą, czy jedynie kolejną senną marą.
Śniło mi się, że Yuu umierał na moich oczach. Widziałem ten mozolny i - jakże dokładny - proces na własne oczy. Jego ciało, unoszące się w powietrzu, rozrywane przez niewidzialne istoty. Nie mogłem nic zrobić…
Ocieram łzy z twarzy, jednak te jakby nie chcą przestać płynąć z moich oczu. Przygniata mnie uczucie lęku i strachu. Negatywne emocje kumulują się, aż w końcu nie daję rady znieść tego wszystkiego. Wychodzę z łóżka i idę pod prysznic, po drodze gubiąc słone kropelki. Zdejmuję spocone ubranie, wrzucam je do pralki, a sam wchodzę do kabiny, odkręcam letnią wodę i opieram się plecami o zimne, białe kafelki. Zamykam oczy, jednak łzy skutecznie wydostają się spod powiek. Mieszają się z wodą, tak jak wczoraj z deszczem. Stoję pod bieżącą wodą kilka dobrych minut. Staram się nie myśleć o koszmarze, jednak doskonale wiem, że nie potrafię.
*
Wciąż nie mogę uwierzyć w nieprawdziwość snu. Dzwonię do kliniki, by dowiedzieć się… czegokolwiek. Tym razem słyszę męski głos. Bynajmniej nie jest to głos Yuu.
- Klinika psycholo…
- Czy Yuu Shiroyama żyje…? – pytam od razu, nie zważając na kulturalną przedmowę, przywitanie się, czy inne grzecznościowe formułki. Interesuje mnie tylko to, czy czarnowłosy żyje. Czy jest cały i zdrowy…
- Dlaczego miałby nie żyć…? – głos po drugiej stronie śmieje się.
Przypominam sobie śmiech Yuu. Był zupełnie inny niż ten, który słyszę teraz.
- To poważna sprawa! – podnoszę ton, chcąc dowieść prawdy. Nie podoba mi się to, że obcy głos nie traktuje mnie poważnie. – Proszę mi, do cholery, powiedzieć! Czy Yuu żyje?!
- Przepraszam, ale… Kim pan jest? I skąd takie przypuszczenia? Doktor Shiroyama przedłużył wczoraj urlop i…
- Wiem! Proszę powiedzieć…!
- Yuu Żyje. Dziś rano dzwonił z wiadomością, że musi wyjechać na długo.
- Wyjechał…? Ale dokąd…?
- Przepraszam bardzo, nie mogę zdradzać takich rzeczy, nie wiedząc z kim mam do czynienia.
- Oczywiście… Do widzenia… - rozłączam się, ignorując głos w słuchawce.
W głowie echem odbijają mi się dwa słowa. Powtarzam je w myślach, niczym mantrę.
Żyje. Yuu żyje.
*
Leżąc na kanapie, wsłuchuję się w deszcz bębniący o szyby. Nagle słyszę inny dźwięk. Dzwonek do drzwi. Podnoszę się, oczekując ponownego zadzwonienia. Chcę upewnić się, że nic mi się nie wydawało.
Kolejna oznaka. Nie przesłyszałem się.
Łzy napływają mi do oczu. Zrywam się na równe nogi i biegnę otworzyć. Wyobrażam sobie, że to Yuu stoi za drzwiami. Chce wrócić. Zapomnieć o wszystkim. Pomóc mi.
Kiedy uchylam drzwi, przede mną stoi mężczyzna, ubrany w pocztowy mundur. W jednym ręku trzyma mokry parasol, a przez ramię przewieszoną ma dużą, skórzaną torbę, wypchaną listami. Szuka w niej czegoś, po chwili wydobywając list, zapakowany w żółtą kopertę.
- Dzień dobry. Polecony do pana – wita się uprzejmie, a ja wciąż wpatruję się w punkt za plecami listonosza. Speszony wiedzie za moim wzrokiem, odwracając się. – Przepraszam? – jest zaniepokojony moim zachowaniem i macha dłonią przed moimi zapłakanymi oczami. – Czy wszystko w porządku…?
- Tak… Tak, przepraszam… - ocieram łzy i odbieram list.
- Proszę podpisać. Tutaj – wskazuje miejsce na skrawku papieru i wręcza mi długopis, wciąż bacznie mi się przypatrując. Składam nieczytelny podpis i niekulturalnie zamykam mu drzwi przed nosem. Wpatruję się przez moment w kopertę. Żółtą, pachnącą kopertę, na której widnieje moje imię, nazwisko i adres zamieszkania, napisane równym, kształtnym pismem. Nie mogę odnaleźć podpisu adresata.
Rozrywam kopertę, z niedowierzaniem czytając treść listu.
,,Kouyou…
Czuję, że muszę napisać Ci parę słów wyjaśnienia. Uciekłem bez pożegnania, bez uprzedzenia, bez żadnej wiadomości… Przepraszam. Choć to słowo pewnie nic dla Ciebie nie znaczy. Nie w formie pisanej.
Odkąd poznałem Ciebie, kłamstwa skutecznie przerosły mnie i moje oczekiwania, razem z poglądami na przyszłość. Może wydawać się to banalne, czy głupie, ale tak właśnie jest… Przedłużyłem urlop w klinice. Zadzwonię tam za parę dni, firmę przepisując na wspólnika. Mam zamiar zrezygnować z zawodu. Wyjechałem… Nieważne, gdzie. Nie mogę pozwolić, byś wyruszył tak daleko w poszukiwaniach, gdyż wiem, do jak desperackich czynów jesteś zdolny.
Napiszę Ci tylko, że zostanę tu… na długo. Nie wiem, kiedy wrócę. Czy w ogóle wrócę. Nie chcę, byś miał do czynienia z tak zakłamaną osobą, jak ja. Kłamałem w niemal wszystkich kwestiach. Zrobiłem Ci złudną nadzieję na to, że mogłoby być lepiej. Zraniłem cię. I gdybym mógł, zamieniłbym się teraz z Tobą, bo nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo musiałeś i musisz cierpieć przez wszystkie te słowa i czyny…
Na tym kończę swój krótki monolog. Żałuję, że wszystko potoczyło się akurat w taki sposób. Gdybym tylko mógł cofnąć czas… Nie wiem, czy cokolwiek by to zmieniło. Wiem jednak, że nie nadszarpałbym Twojego zaufania ponownie...
Bądź zdrów. Żyj najlepiej, jak tylko potrafisz. Żegnaj, mój drogi Kouyou.
Twój Yuu’’
*
Już długo krążę po mieszkaniu, w dłoni ściskając skrawek papieru. Wszystkie słowa zawarte w liście wyryły się w moim sercu podczas czytania. Nie mogę uwierzyć, że nasz koniec jest tak banalny, tak prosty. Uciekł. Dlaczego? Przecież mu wybaczyłem! Czy mogłem zrobić coś więcej…? Czy mogłem zatrzymać go w jakiś inny sposób…?
Nie widzę sensu w dalszym chodzeniu, więc siadam na salonowej sofie. Podciągam nogi pod brodę, odkładając list na blacie stołu. Już nie płaczę. Płacz go nie przywróci. Płacz nie sprawi, że będzie lepiej. Nie oczyści. Mam ochotę chwycić za nóż do krojenia pomarańczy i wbić go sobie głęboko w nadgarstek. Szybko z tego rezygnuję. Bo jeśli wróci? Jeśli namyśli się i udowodni samemu sobie, że postąpił źle…? Jakaż byłaby jego reakcja, gdyby zamiast zapachu dymu papierosowego, pomieszanego z zapachem jego perfum rozpylonych w całym mieszkaniu, poczułby odór fetoru? A zamiast mnie, witającego go wylewnie w progu, na podłodze w kuchni ujrzałby martwe, zimne ciało? To nie do pomyślenia. Potrząsam głową, starając się pozbyć myśli o samobójstwie.
Nie mogę cię zawieść, Yuu. Będę czekał.
*
Kilka ostatnich tygodni minęło na wypatrywaniu Yuu. Jak co dzień ostatnimi czasy, ubieram się ciepło, zabieram swój parasol i wychodzę na podwórko. Uderza we mnie silny podmuch wiatru. Rozkładam nad sobą przezroczystą płachtę i siadam na mokrej ławeczce, znajdującej się tuż przy ogromnym wieżowcu. Czekam na czarnowłosego, nie mając odwagi na samodzielne poszukiwania. Nie dał nawet znaku, gdzie mógłby być. Lustrowałem list kilkaset razy od nowa i nie odnalazłem żadnego ukrytego sensu.
Po dłuższym czasie myślenia uświadamiam sobie, że odnajduję odpowiedź na swoje – przedtem retoryczne – pytanie. Jak pachnie mój smutek…?
Smutek pachnie jego perfumami. Mieszanką piżma, imbiru i cynamonu. Smutek pachnie papierosowym dymem, kiedy stoję na balkonie, zaciągając się nim w celu zapomnienia. Smutek pachnie deszczem, towarzysząc mi podczas dni pełnych przemyśleń, pełnych bólu i rozpaczy.
Smutek to smak jego pełnych ust. To dotyk ciepłych dłoni i subtelne gesty, które towarzyszyły nam wieczorami. To poczucie bezpieczeństwa i jednostronne, nigdy niespełnione uczucie.
Smutek to wiatr. Yuu też był jak wiatr. Zjawił się znikąd… Z tą różnicą, ze zniknął. Smutek wcale nie zechciał mnie opuścić.
I kiedy tak rozmyślam nad istotą smutku, jakaś siła zmusza mnie do ponownego zerknięcia w zasnutą gęstą mgłą przestrzeń. Podnoszę swój wzrok z dziwną nadzieją. Nie dostrzegam niczego specjalnego. Nie widzę nic od ponad miesiąca.
Do moich uszu słabo dociera dźwięk mojego imienia. Podnoszę głowę ponownie, wstaję z ławki i rozglądam się na wszystkie strony.
- Kouyou! – słyszę ponownie. Jestem niemal pewien, że wcale mi się to nie przesłyszało. Wyczekująco wpatruję się w mgłę. Na horyzoncie pojawia się czarna postać. Wstrzymuję powietrze, a do moich oczu cisną się łzy.
- Yuu…? – szepczę cicho do siebie, obserwując jak tajemniczy osobnik biegnie w moją stronę, znajdując się coraz bliżej, bliżej i bliżej… I kiedy jest naprawdę blisko - zatrzymuje się. Podchodzę do niego powoli, już chwilę później znajdując się tuż obok.
- Kouyou… Ja… Przepraszam… - opuszcza głowę, a mokre kosmyki opadają na jego twarz. Zauważam, że strasznie schudł. Zasłaniam go przed bezlitosnym deszczem swoją parasolką i kładę dłoń na jego policzku, chcąc, by na mnie spojrzał. – Jestem tu, bo musiałem opisać klinikę na kogoś innego. Przez cały ten miesiąc dręczyły mnie wyrzuty sumienia… Musiałem wrócić. Muszę się tobą opiekować… - wyznaje mi. Po raz pierwszy widzę go w takim stanie. Wygląda, jakby cały świat nagle zwalił mu się na głowę.
I już chwilę później mój własny smutek trzyma mnie w swoich ramionach. Płaczę, tuląc się do Yuu. Nie mogę nacieszyć się jego obecnością. Zamykam oczy. Mam wrażenie, że to tylko sen. Nic nieznaczący sen, a ciemnooki zniknie, będąc jedynie wytworem mojej wyobraźni... Lecz kiedy unoszę powieki, nadal stoję w deszczu, a Yuu przyciska mnie do siebie.
- Zostaniesz…? – pytam, patrząc mu w oczy.
- Zostanę - chwila ciszy. - Oczywiście, że zostanę... – zapewnia mnie, a ja mam ochotę rozpłynąć się w tym uścisku, gdyż tak szczęśliwy nie czułem się od bardzo dawna…
~THE END~