Dobry wieczór, kochani.
Nie jestem do końca przekonana co do formy tego rozdziału. Wydaje mi się, że spadłam z początkowego poziomu pisania, w związku z czym nie jestem zadowolona... Bardzo. I komentarzy pod ostatnią częścią jest tyle, co nic. Trochę się zawiodłam. Ale nic nie szkodzi. Mam nadzieję, że nadrobicie pod dzisiejszym partem. Postaracie się, prawda?
Oświadczam, że to najprawdopodobniej przedostatnia część tejże serii.
Ale, hej! Mam już pomysł na kolejną serię. Dlatego korzystajcie z ostatnich rozdziałów ,,Smutku'' i pięknie komentujcie. Tak dla mnie. Dziękuję.
Życzę miłego czytania!
__________________________________________________
Budzę się w jego ciepłych ramionach, oplatających mnie ciasno. Pragnę się z nich wyswobodzić. Zapach perfum, towarzyszący mi przez całą noc, w środku nocy spowodował znużenie i finalnie zaśnięcie. Bliskość Yuu za każdym razem skutkuje brakiem koszmarów nocnych. Dziwnie się z tym czuję. Delikatnie unoszę jego ramię, nie chcąc zbudzić ciemnookiego. Jednak ma bardzo twardy sen i nie reaguje na mój dotyk. Odgarniam włosy z twarzy, zakładając je za uszy. Wstaję i boso wędruję do kuchni, dłońmi błądząc po ścianach, gdyż o czwartej trzydzieści rano jest jeszcze bardzo ciemno. Nastawiam wodę na poranną kawę i z szafki wyjmuję porcelanową, białą filiżankę. Naczynie kupione niegdyś w sklepiku z antycznymi przedmiotami w ponury, deszczowy dzień.
Popijając napój, wpatruję się w okno. Niebo staje się coraz jaśniejsze, aż w końcu nastaje dzień. Yuu nadal śpi, a mnie oślepia blade, zimne światło, wpadające do środka. Zostawiam filiżankę na stole i wracam do sypialni. Do mojego ciemnego azylu, do łóżka, w którym leży ciemnowłosy. Przytulam się do jego nagiego torsu, lecz tym razem Yuu nie obejmuje mnie. Śpi zbyt twardo, by zareagować na mój dotyk.
*
Kolejną godzinę leżę bezczynnie. Zerkam na spokojną twarz śpiącego obok mnie mężczyzny. Nie wygląda na to, by miał się za chwilę obudzić. Wstaję ponownie tylko po to, by przespacerować się po mieszkaniu.
Myślę. Myśląc, nie robię żadnego hałasu.
*
Chwytam za sporą podróżną torbę Yuu, przeciągając ją do salonu. Powoli, niemal bezgłośnie ją rozpinam i wyciągam z niej wszystkie równo poskładane ubrania, by za chwilę porozrzucać je po całym mieszkaniu. Wyrzucam kilka koszulek w sypialni, kolejne kilka ubrań w łazience, a całą resztę w korytarzu i salonie. Kiedy rzucam na ziemię ostatnią parę spodni i czarny t-shirt, w progu zauważam postać ciemnookiego.
- Kouyou, co ty robisz? – pyta jeszcze zaspanym głosem, najwyraźniej nie do końca rozumiejąc, dlaczego opróżniłem całą jego torbę.
- Bałagan – odpowiadam. Ciemnooki nabałaganił w mojej głowie, więc ja zrobiłem to samo z mieszkaniem. W oczach Yuu dostrzegam złość. Złość na mnie.
- Wczoraj wszystko posprzątałem! Co ci odbiło?! – pyta i podchodzi do kolejno napotykanych na swojej drodze ubrań. Podnosi je, przewieszając przez rękę.
- Zostań, Yuu… - nagle zamiera w połowie wykonywanej czynności i powoli prostuje się, spoglądając na mnie z uwagą i niezrozumieniem jednocześnie. Marszczy przy tym brwi. Ewidentnie mnie nie rozumie. Po chwili głośno wzdycha i przeciera twarz dłonią. Potem odwraca się z zamiarem opuszczenia pokoju.
- Yuu! – krzyczę, a w moich oczach pojawiają się łzy. Mężczyzna odwraca się na chwilę, spoglądając na mnie ze smutkiem.
- Przepraszam… - szepcze i znika w sypialni. Zakłócam ciszę swoim żałosnym szlochem. Nie słyszę żadnego odzewu. Dopada nas zwyczajna rutyna. On, pomimo bardzo krótkiego stażu jako psychoterapeuta, wyciąga ludzi na powierzchnię. Jednak ja przegrywam z towarzyszącą mi nieprzerwanie melancholią, zapadając się pod ziemię. I nawet Yuu nie potrafi temu zaradzić.
*
Słyszę kroki. Ciemnooki zbliża się, tym samym przerywając moje wpatrywanie się w ścianę. Siada obok mnie, na podłodze, tak samo jak ja – po turecku.
- Kouyou, chciałem ci o czymś powiedzieć - mówi cicho, niespecjalnie chcąc mącić idealną ciszę. Natychmiast zerkam na niego, nie wiedząc, o co mu chodzi.
- To nic przyjemnego, prawda…? – upewniam się, głupio pytając. Natrętnie patrzę mu w oczy, w głowie mając kompletny mętlik.
- Rezygnuję z psychologii… Załatwię ci kogoś nowego. Znam dobrego psychote…
- Yuu, nie zgadzam się – zaprzeczam twardo i podnoszę się z ziemi, patrząc na ciemnookiego z góry. Chcę zyskać nad nim przewagę emocjonalną, co wcale mi nie wychodzi. Yuu też wstaje, wyglądając jednak o wiele bardziej dominująco, niż ja.
- Podjąłem już decyzję, Kouyou. Nie mogę cię dłużej leczyć.
- Yuu, jak możesz?! Zaufałem ci! Spójrz, jaki się przez ciebie stałem! Spójrz, jak się przy tobie zmieniłem! – krzyczę, a po policzkach płyną łzy. Mimowolnie. Bo w takiej chwili wcale nie chcę ukazywać swojej słabości.
- Wcale się nie zmieniłeś. To ja się zmieniłem. Wiele dzięki tobie zrozumiałem i…
- Przestań pieprzyć!!! – mój wrzask, tak nieludzki, wyrywa się z gardła. Brak mi solidnych argumentów. Chwytam się wszystkiego, byleby tylko nie odszedł.
- Kouyou, uspokój się… - prosi mnie, wciąż spokojnie, a ja trzęsę się w spazmach płaczu. Trzęsę się ze złości i odpycham dłonie Yuu, próbujące złapać mnie za ramiona.
- Nie dotykaj mnie, oszuście! – cofam się, wpadając na stojak, na którym stoi uschnięta już doniczkowa roślina. Schła razem ze mną, dopóki nie uschła całkowicie. Ceramiczna doniczka spada na ziemię, a jej błękitne odłamki zjawiskowo kontrastują z hebanowym odcieniem podłogi. Kaleczę bose stopy, klnąc cicho pod nosem.
- Kou, spokojnie… Zaraz wyjmiemy odłamki, tylko chodź… Nic ci nie zrobię, obiecuję – zerkam na przejętego sytuacją Yuu. Nie ruszam się z miejsca, gdyż mam wrażenie, że małe kawałki ceramiki przebijają moje stopy na wylot.
- Nie mogę się ruszyć… - przyznaję zażenowany i daję się wziąć na ręce. Obejmuję czarnowłosego, a ten kładzie mnie na salonowej sofie.
Po jakimś czasie małe odrobinki zostają wyjęte ze skóry, a płynąca wciąż krew zostaje zahamowana przez kilka plastrów i bandaże.
- Nadal boli? – pyta zmartwiony ciemnooki, gdyż wie, że całe zajście zaistniało głównie przez niego. Nic nie mówię. Boli niesamowicie. Mam wrażenie, że małe igiełki wciąż wbijają mi się w stopy. - Kouyou, nie gniewaj się na mnie… - nadal nie odpowiadam. Nie potrafię wybaczyć mu wypowiedzianych przez niego słów. Zwyczajnie nie umiem. – Nie mogę nic zrobić. Nawet nie prowadzimy regularnie sesji. Tak nie może być, zrozum…
- Zacznijmy na nowo… - proszę go z jakąś dziwną nadzieją w głosie.
- To nie ma sensu. Na moje miejsce musi przyjść ktoś inny. Ktoś z większym doświadczeniem, niż ja.
- Odejdziesz, prawda? Rzucisz pracę. Mnie też rzucisz.
- To nie tak…
- A jak…? – pytam zrezygnowany.
Jak zwykle, odpowiada mi głucha cisza.
*
Kolejna próba rozmowy ze mną schodzi na niczym. Ignoruję Yuu najbardziej, jak tylko potrafię. Ciemnooki jest zdenerwowany moim zachowaniem.
- Kouyou, zrozum mnie – spoglądam na niego zły, próbując zmusić go swoim zachowaniem do zmiany decyzji. Jestem mocno zawzięty i nie zamierzam odpuścić, choćby miał wyjść z salonu, a nawet opuścić to małe mieszkanie na kilka godzin. - Dobrze! – słyszę po dłuższym czasie maszerowania czarnowłosego w tę i z powrotem. – Wygrałeś! Na chwilę obecną nikogo ci nie załatwię. Zadowolony? – pyta retorycznie, a ja nie wierzę w to, co przed chwilą usłyszałem. Wydaje mi się to być koszmarnym snem. Cała sprzeczka, krzyki. Zamykam mocno oczy, chcąc udowodnić sobie fikcyjność zaistniałej sytuacji. Jednak kiedy uchylam powieki, ani bandaże, ani też plastry nie znikają z moich stóp. Nadal tam są, uświadamiając mi, że całe zajście miało miejsce naprawdę. W szarej, okrutnej rzeczywistości. Czuję się fatalnie.
- Yuu, jesteś kompletnym idiotą… - zaczynam płakać i próbuję wstać z zamiarem udania się do sypialni. Jednak pokaleczone stopy wcale mi tego nie umożliwiają. Zamiast tego zakrywam twarz dłońmi, cicho łkając.
- Kou...
- Daj mi święty spokój! Naprawdę myślisz, że chodzi mi o zmianę terapeuty?! Myślałem… Myślałem, że… - przerywam, nie będąc pewnym, czy myśli kłębiące się w mojej głowie mogę przekształcić w słowa.
- Mówiłeś, że zostaniesz... Obiecywałeś, Yuu...
- Ja…
- Naprawdę się zmieniłem! Spójrz, rozmawiam z tobą! Jem trochę więcej. I mniej palę! To dzięki tobie, Yuu! – mówię entuzjastycznie, chcąc udowodnić mu moją wewnętrzną metamorfozę. Mimo że w środku wyję z rozpaczy i strachu przed utratą osoby, którą darzę bliżej nieokreślonym uczuciem, staram się brzmieć wesoło. Chcę pokazać mu, że warto podjąć kolejne kroki.
- Słuchaj, to wszystko... To zupełnie nie tak, jak chciałbyś, żeby było...
- Nie rozumiem...
- Chcesz znać prawdę? - pyta mnie, a ja nie wiem już, czy spodziewać się czegoś gorszego, niż przedtem.
- Yuu, nie wiem, o czym mówisz...
- Wcale nie mam wykształcenia psychologicznego. Miałem bogatego ojca terapeutę, po którym odziedziczyłem nazwisko i dobrą opinię. Po jego śmierci założyłem własną klinikę, nie mając nawet najmniejszych kwalifikacji. Myślałem, że zawód psychoterapeuty jest prosty. Że wystarczy poznać drugiego człowieka i pomóc mu wybrnąć z jego problemów. Jednak kiedy spotkałem ciebie… Przepraszam, Kouyou. Miałeś rację. Jestem oszustem. I zwykłym idiotą… - wyznaje mi wszystko, a ja w szoku patrzę na niego z lekkim przerażeniem. Próbuję dowieść, że to nieprawda. Usprawiedliwiam go przed samym sobą. Przed nim. Usprawiedliwiam go przed całym światem. Byleby tylko, do cholery, nie odchodził!
- Yuu, to nic… Nie szkodzi. Jest dobrze. Przecież… Było dobrze. Prawda…? - łapię go za dłonie, lekko trzęsące się. Pewnie ze strachu. Patrzę mu wesoło w oczy. Jednak przez sztuczny uśmiech na mojej twarzy i brak prawdziwego powodu do bycia wesołym, nie potrafię sprawić, by Yuu mi uwierzył. By uwierzył, że wszystko ma prawo się ułożyć. Że może mi pomóc w ten wyjątkowy sposób, w który tylko on potrafi... Nie mam pojęcia, skąd we mnie tyle nadziei. Matki głupich. Okropny fałsz zalewa moje serce po brzegi i nachodzi mnie fala nagłego smutku oraz poczucia bezsilności.
- Kouyou, nie oszukuj się, proszę – Yuu wciąż jest stanowczy, jednak gdzieś w środku ma żal do samego siebie. Podnoszę się z sofy, ignorując pulsujące z bólu stopy. Ciemnooki zwraca mi uwagę, ale ja nie słucham. Potykam się i wpadam prosto w jego ramiona. Tulę się do niego, jakbym miał za chwilę umrzeć. Jakby to miała być ostatnia czynność, którą mogę wykonać w tym wcieleniu.
- Nie odchodź... - płaczę cicho, wiedząc już, że to koniec.