Dzień dobry, kochani. Nowa mini-seria oficjalnie rozpoczęta!
Choć sądzę, że będzie miała więcej, niż trzy party. Ale czy to ważne? Zdążyłam zaobserwować, że lubicie, kiedy przeciąga się opowiadania.
No nic! Jako że ów fanfick jest dość... specyficzny, polecam spokojny, smutnawy podkład do czytania.
Zaczniemy krótko. Chcę sprawdzić wasze reakcje na część pierwszą.
Och, mam nadzieję, że skomentujecie mi part na bogato, bym wiedziała, że się podoba, że chcecie dalej. Dobrze?
Nie przeciągam. Życzę przyjemnego czytania.
______________________________________________________
Chłodny, jesienny poranek. Nic nadzwyczajnego... Deszcz tłucze o szyby z takim samym zacięciem, jak przez ostatnie dni tygodnia. Wszystko takie samo.
Nic nadzwyczajnego...
*
Godzina siódma dwadzieścia. Jak co dzień stąpam po mokrej, balkonowej posadzce. Opieram się o czarną, brudną barierkę. Palę papierosa, drugą dłoń zaciskając na zgrabnym uszku sporej filiżanki z gorącą, diabelsko mocną kawą. Popijam małymi łyczkami każde zaciągnięcie się tytoniowym wyrobem. Czasem kropla deszczu wpada do naczynia, mieszając się z ciemnobrązową cieczą. Stwierdzam, że to całkowicie zmienia jej smak. Jest bardziej gorzka. Jakby to razem z deszczówką spadała cała gorycz, ból i smutek ludzkiego jestestwa, który następnie dostaje się do napoju, zarażając mnie. Od tej pory życiodajny napój paradoksalnie staje się trucizną...Nie mogę przestać jej pić, choćbym nie wiem, jak chciał. Tłumaczę sobie, że pewnie tak musi być, że taki mój los, że to Bóg tak chciał.
Lecz ja przecież wcale nie wierzę w Boga...
*
Silny wiatr nieprzyjemnie chłosta moje odkryte ramiona i nogi. Niespiesznie wchodzę do ciasnego mieszkania, zamykając za sobą drzwi.
Powoli sączę wystygłą kawę, której tak naprawdę wcale sączyć nie chcę. Znajoma gorycz otula moje gardło. Choć nie rozróżniam już, czy to gorycz, która spadła z nieba, czy po prostu tania, liofilizowana kawa jest po ostatnią granulkę naszpikowana konserwantami i sztucznymi ''ulepszaczami'' smaku. Wącham zawartość kubka, wyczuwając aromat papierosowego dymu i specyficzną kwaśność.
Czy to tak pachnie smutek...?
*
Godzina ósma. Zerkam na łóżko, na którym kołdra kapryśnie postanowiła zwinąć się w niechlujny kłębek. Nie zważam na to i siadam na twardym materacu, przybierając pozycję kwiatu lotosu. Kiedy mi się to nudzi, opadam bezwładnie na poduszkę, rozprostowując lekko odrętwiałe nogi. Przed zaśnięciem myślę o tym, czy warto wierzyć w Boga. I o zapachu smutku. Zastanawiam się, czy mój smutek też ma jakiś zapach.
Zamykam oczy. Powietrze nagle staje się cięższe, gęstsze i trudniejsze do wdychania. Dławię się nim, duszę. Jakby ktoś zarzucił mi na szyję niewidzialną pętlę, powoli zaciskającą się, odcinającą dopływ powietrza do płuc. Mam wrażenie, że zaraz nadejdzie koniec...
Wszystko znika po próbie zaczerpnięcia powietrza głęboko, do samego końca układu oddechowego. Tajemnicza lina puszcza, a mi udaje się odetchnąć. Zaczyna mi się kręcić w głowie, a do oczu napływają łzy. Unoszę powieki. Kiedy słone krople spływają po wyschniętych policzkach, uświadamiam sobie, że wyobraźnia spłatała mi kolejny głupi figiel.
*
Godzina dziewiąta zero dwa. Nie zmrużyłem oka nawet na minutę. Wciąż myślę. O wszystkim tym, co ma sens i go nie ma. Przewracam się na plecy, pod głowę podkładając ręce. Kontempluję swoje bose stopy, które są lodowate przez stąpanie po mokrym gresie, którym wyłożona jest podłoga na balkonie.
Przydałyby mi się nowe, ciepłe kapcie, myślę i nagle wstaję z łóżka, jakby tchnięto we mnie nową, nieznaną dotąd siłę, moc. Czuję się bardzo nieswojo z tą towarzyszącą mi aurą. Jednak nie zatrzymuję się. Podchodzę do szafy, w której jedynym, czego brakuje, to porządek. Wygrzebuję jakieś ubrania, nakładając je na siebie. Stwierdzam, że znów się rozciągnęły. Przecież ja nie mógłbym schudnąć.
*
Wąska uliczka, którą idę, jest bardziej opustoszała niż zazwyczaj. Tuż przed moimi nogami przemyka przemoczony, szary szczur, na widok którego mechanicznie odchodzę dwa kroki w tył. Poza zwierzęciem nie widzę żywej duszy. Słyszę jedynie, jak ogromne krople deszczu rozbijają się o mój przezroczysty parasol, który zdaje się mnie nie chronić przed deszczem. Mam całe mokre spodnie. Woda bez ustanku leje się rynnami, przytwierdzonymi do kamiennych budynków, które mijam, po chwili zalewając moje materiałowe buty. Przechodzi mnie nagły dreszcz, aż czuję potrzebę zatrzymania się. Rozglądam się wokół siebie. Pusto. Głuchy dźwięk rozbijania się kropli o plastikową płachtę. Wyobrażam sobie, że jestem ostatnim człowiekiem na ziemi.
Jednak deszcz sprawia, że nie czuję się zupełnie samotny. Jakby dawał on poczucie bezpieczeństwa, wypełniając wolną przestrzeń kapiącą z nieba wodą. Zatrutą wodą. Ludzkim bólem i cierpieniem.
To całkiem nielogiczne. Czasem sam siebie nie potrafię już zrozumieć.
*
W oddali spostrzegam niski, kanciasty budynek z ciemnoczerwonej cegły, otoczony kilkoma potężnymi drzewami. Przykuwa on moją uwagę. Wygląda bardzo tajemniczo, choć żółty szyld głosi, że to jedynie przydrożny sklepik obuwniczy. Podchodzę bliżej wejścia i wchodzę do środka. Otwarciu drzwi towarzyszy głośne skrzypienie nienaoliwionych zawiasów. Po chwili słyszę też dźwięk dzwonka i zastanawiam się, po co go zawieszono. Składam swój parasol, ociekający wodą, wygiętą rączkę zawieszając sobie na ręce.
Rozglądam się po wnętrzu, wzrokiem próbując odnaleźć właściciela, czy chociażby sprzedawcę. Sklep wypełniony jest ogromną ilością szafek, szafeczek i półek, na których stoją buty. Po chwili dostrzegam kobietę, siedzącą za kasą na niskim stołeczku. Na uszach założone miała duże słuchawki, z których dobiegała głośna, skoczna muzyka. W ręku zaś trzymała grube tomisko jakiejś książki, w którą bez wątpienia była bardzo wciągnięta. Nie zważam na sprzedawczynię, pozwalając jej na jeszcze chwilę spokoju.
Błądzę wśród półek, szukając tego, po co tu przyszedłem. Zauważam wielki kosz, wypełniony przeróżnymi modelami uroczych kapci. Moją uwagę przykuwają duże, żółte kaczki, z pomarańczowymi dziobami. Od razu je biorę, odchodząc do kasy, lecz po drodze zauważam mały, pobrudzony kartonik, leżący na ziemi. Podnoszę go z czystej ciekawości i dokładnie oglądam. Widnieje na nim numer telefonu, imię i nazwisko właściciela wizytówki oraz jego zdjęcie i logo... kliniki? Tak, to z pewnością klinika.
,,Wizyty również w domu pacjenta'' – głosi zielony, ozdobny napis tuż pod adresem i numerem telefonu.
Odwracam kartonik, ale z drugiej strony widnieje tylko czyiś odcisk zabłoconej podeszwy buta. Chowam wizytówkę do tylnej kieszeni spodni i kieruję się do kasy, wyrywając czytającą kobietę z letargu. Spogląda na mnie, potem na obuwie, które zamierzam kupić. Taksuje mnie wzrokiem i wtedy uświadamiam sobie, jak nieadekwatnie do mojego wieku to wygląda.
Nie mam pojęcia, jak zareagować na wścibskie spojrzenie kasjerki, więc nic nie mówię. W duchu śmieję się z siebie i z prymitywności zaistniałej sytuacji. Daję odpowiednią kwotę i z puchatymi kapciami pod pachą ruszam z powrotem do domu.
Cóż zapowiada się bardzo fajnie ^.^~
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że innym się spodoba, bo chcę więcej!
taionnoakarigazette.blogspot.com
//Yuuko-san
Podobał mi się nastrój tego rozdziału, i tak przy okazji ciekawy pomysł na tytuł. Czytając to miałam wrażenie, jakbym czytała czyjś pamiętnik, wszystko było opisane z uczuciem, że można było wczuć się w los bohatera. Czasem z wyobrażenia sobie, że czytam pamiętnik przenosiło się to, jakby na czarno biały film. Czarno biały film, jak dla mnie idealnie umiał by oddać charakter tego i piękno.
OdpowiedzUsuńTo było świetne, idealnie napisane. Przeczytałam, to na jednym oddechu. Czekam na kolejne :) Jestem zazdrosna o te kapcie ;___;
OdpowiedzUsuńNastrój taki... Ponury od samego początku, ale to bardzo dobrze - lubię takie opowiadania. W dodatku jest adekwatny do mojego samopoczucia w tej chwili, więc jeszcze lepiej mi się czytało.
OdpowiedzUsuńMimo wszystko wątek z kapciami postrzegam jako taką małą iskrę albo promień wśród deszczu, który może zapowiadać rozpogodzenie się w kolejnych częściach.
Życzę dużo weny i z niecierpliwością czekam na kolejną część.
/Kasumi.
Pisz koniecznie dalej !!!
OdpowiedzUsuńTo było... łaaał ;-;
OdpowiedzUsuńNie jestem mistrzynią konstruktywnych komentarzy, więc powiem tylko to, co poprzednicy - świetny jest nastrój tego opowiadania. Uwielbiam takie smutne rzeczy, a ciężko na nie trafić - zwłaszcza na takie dobrze napisane - więc jestem zachwycona. Naturalnie napisane, podczas czytania zauważyłam, jak łatwo wczuć się w sytuację bohatera. Przeczytałam na jednym wydechu i czuję wieelki niedosyt, więc życzę mnóstwo weny i liczę na szybką kontynuację c:
Zastanawiam się czy specjalnie dodałaś to drugiego września, by wszyscy biedni uczniowie, mogli się odpowiednio wczuć w ponurą sytuację. Nawet pogoda się zgadzała ._.
OdpowiedzUsuńAhh, piękny opis sytuacji. Zawsze, jak czytam Twoje opowiadania, to bez problemu potrafię sobie wszystko wyobrazić, niemal poczuć to samo, co bohater. To jest normalnie magia.
DOBRA~ poruszył mnie ten dość ponury nastrój i nagle mam wenę woow woow.
Te kapcie! Omb, chciałam sobie kiedyś też takie kupić. Zostałam jednak urzeczona dość złośliwym komentarzem ze strony rodziców i sobie dałam spokój. ;/
Ta wizytówka... to na pewno nie był przypadek, że była akurat w tym sklepie obuwniczym (czo nie? ^^).
Nie umiem pisać komentarzy. No jejku, ale nie można tak tylko, że się podoba i wgl, bo to wiadome, że jest to ósmy cud świata, piękne i normalnie... no brak słów ;-; i... i... i tak, chcę dalej, bo jak można nie chcieć?
Życzę mnóstwa weny i mam nadzieję, że niedługo dodasz kolejną część :D Pozdrawiam i tulam *hug*
Chętnie przeczytam następne części :d
OdpowiedzUsuńCiekawy wstęp.
OdpowiedzUsuńNastrój zadumy, smutki i trochę tajemnicy zapowiadają coś interesującego jednak nie zdradzają co może być dalej.
Będę starała się zawsze skomentować nowe części i czekam na dalej.
Weny i wytrwałości =***